Free travel home page with storage for your pictures and travel reports! login GLOBOsapiens - Travel Community GLOBOsapiens - Travel Community GLOBOsapiens - Travel Community
Login
 Forgot password?
sign up


Top 3 members
wojtekd 80
Member snaps

Andrzej's Travel log

about me      | my friends      | pictures      | albums      | reports      | travel log      | travel tips      | guestbook      | activities      | contact      |

Wiecej wpisow o biezacych podrozach mozna znalezc na Twitterze: http://twitter.com/ostrand_ao

Log entries 41 - 50 of 120 Page: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10



Aug 02, 2013 08:00 PM 03.08.2013: Basen Flamingo i Sant Louis bez lukru

Wstajemy chwile po 8-ej w doskonalej kondycji i glodni, jak wilki. Mysle, ze nasza wczorajsza niedyspozycja zwiazana byla z bita smietana, jaka zjedlismy w Dakarze razem z gofrem, dzielac sie sprawiedliwie:( Po sniadaniu ruszamy nadrabiac zaleglosci plywackie na basenie Flamingo (4tys. CFA/dorosly + 2tys. CFA/dziecko). W rzece Senegal nie mamy jakos odwagi wykapac sie, szcegolnie po tym jak zobaczylismy wczoraj, jak miejscowi wyrzucaja do niej kubly smieci... woda jest metna i raczej nie zacheca do kapieli, choc miejscowi twierdza, ze jest czysta . Leo wychodzi z wody po okolo 4h (siedzi tyle non-stop), ale ja tez spedzam tam duzo czasu. Kapiel jest naprawde najs, szczegolnie ze slonce prazy dzis niemilosiernie. W ogrodzie Flamingo, lezacego tuz nad rzeka, spotykamy wielkiego warana, z ogonem ma pewnie sporo ponad 3m... dobrze, ze mialem pod reka aparat. Pozniej idziemy na chwile do hostelu, zjadajac po drodze male co nieco. Po poludniu ruszamy poza wyspe, na czesc Sant-Louis nazywana 'Guest N,dar' i lezaca na polwyspie od strony oceanu. Dwa mosty prowadzaca na ta strone ladu nie robia najmniejszego wrazenia. A swiat po tamtej stronie rzeki, to Senegal bez lukru... bez tych francuskich domkow! Tutaj juz nie ma bialych turystow, dlatego my stanowimy sensacje, dzieci probuja nas dotykac i prosza sie o zdjecia. Przy nabrzezu cumuje mnostwo pirog rybackich, ktore pomalowane sa bardzo kolorowo. Tutaj podstawowym zrodlem utrzymania jest polow ryb i oczywiscie handel. Spacerujemy uliczkami, obserwujac codzienne zycie miejscowych. Slonce jest juz nisko, wiec upal zelzal, na malych placykach i w zaulkach rozsiadly sie dostojne matrony na popoludniowe ploteczki, w jednym miejscu bywa ich nawet po kilkadziesiat (niestey o zdjeciach nie ma mowy, na samo wlaczenie aparatu reaguja gwaltownie). Panowie siadaja oddzielnie, tez glosno deliberujac. Idziemy nad ocean. Rybacy wracaja z polowu i handluja rybami, wylozonymi bezposrednio na plaze. Brzeg oceanu jest potwornie zasmiecony, zalegaja tu tony smieci. (Dla porownania, w Gambii plaze sa naprawde czyste, to pewnie wynik wprowadzenia bardzo wysokich kar za zasmiecanie wybrzeza. Podobnie, jest z kradziezami i napascia na obcokrajowcow, zwyczajowa kara to 10 lat, dlatego sa to incydentalne przypadki). Ruszamy plaza za miasto, szukajac czystszego skrawka plazy. Dochodzimy do muzeumanskiego cmentarza, gdzie groby rybakow przykryte sa skrawkiem sieci rybackiej.
Po krotkiej kapieli w oceanie i zabawie z falami, ktore tutaj sa spore, ruszamy w przeciwna strone... ku granicy z Mauretania. Do przejscia granicznego jest tylko 2.5km, nawet myslelismy o jednodniowym wypadzie do tego kraju, ale to nie ma sensu przy cenie wizy (jednorazowa okolo 30€). Zapada zmrok, wiec wracamy na wyspe do naszej oberzy. Kolacje jemy na tarasie 'La Luisiane' i dosc wczesnie kladziemy sie spac, czujemy sie zmeczeni szczegolnie sloncem - moje kolana i uda maja kolor intensywnie czerwony.



Aug 01, 2013 08:00 PM 02.08.2013: 'Zemsta Beduina'

Spimy bardzo dobrze, wiatrak idealnie miesza gorace powietrze, w nocy wstaje nawet dwukrotnie aby zmniejszyc jego obroty. Ale ranek nie jest tak mily... Leonka mdli, mnie kreci w brzuchu... niestety wyglada na to, ze dopadla nas jakas 'zemsta Beduina'... No ale nie jest jakos zle, idziemy na sniadanie - ja zjadam lekkie sniadanie i popijam kawa, Leo zostaje tylko przy herbatce. Po sniadaniu idziemy na spacer po wyspie-miescie. Ilosc budynkow z czasow kolonialnych jest ogromna, czesc jest odnowiona, duza czesc w renowacji... To chyba skutek grozby UNESCO o odebraniu zaszczytnego tytulu, w przypadku, gdy wladze nic nie zrobia w sprawie ratowania zabytkow. Oczywiscie dla czesci jest juz za pozno. Mozna sobie wyobrazic jak piekne bylo miasto na poczatku XX-wieku, gdy Sant Luis bylo stolica ogromnej Francuskiej Afryki Zachodniej. Zaczyna lekko padac, wiec wracamy do hotelu, gzie zostajemy na dluzej, bo nad Sant Luis zaczyna lac. W oczekiwaniu Leo zasypia, a ja planuje dalsza trase. To pierwszy duzy deszcz w ciagu dnia podczas naszej podrozy, a przeciez jest pora deszczowa:) Po dwoch godzinach Leo wstaje w duzo lepszej formie i znow ruszamy w miasto... zagladajac w rozne zakatki. Idziemy m.in. do muzeum poswieconego Mermozowi... Leo moglby stad dlugo nie wychodzic, gdyz jest tu mnostwo ksiazek na temat lotnictwa:) Oczywiscie po raz kolejny musimy przejsc sie tez slynnym mostem. Dobijam tez targu, ktory zaczalem na porannym spacerze - kupuje maske czlowieka Singo ludu Bassari (ostateczna cena to 15tys. CFA, wyjsciowa 90tys. CFA).
Poznym popoludniem idziemy do baru Flamingo, gdzie jest basen... ale niestety dzis mozemy tylko popatrzec na lazur wody w basenie... za to widok z tarasu Flamingo na most jest fantastyczny... szczegolnie gdy wlaczone zostaje oswietlenie. Obok nas, przy nabrzezu, zacumowal wlasnie historyczny statek 'Bou El Mogdad', ktorym mozna udac sie na 6-dniowa wycieczke w gore rzeki (325tys. CFA/osobe)... moze nastepnym razem?! Dzien konczymy na tarasie naszej oberzy, ale dzis poscimy.
.. Wyglada na to, ze jutro bedziemy juz w pelnej formie:-)



Jul 31, 2013 08:00 PM 01.08.2013 (cz. I): Bezdomny Dakar

Dzis w nocy nad Dakarem przeszla nawalnica, ale zbytnio nie zaprzatala mojej uwagi. W Dakarze spi sie duzo lepiej, po pierwsze jest troche chlodniej niz w Gambii, a po drugie wiatrak milo mruczy przez cala noc:) Ja wstaje okolo 7:30 i powoli zaczynam pakowanie plecaka... Leo dolacza godzine pozniej, robimy poranna toalete i okolo 9-ej ruszamy w miasto, ktore zaczyna tetnic zyciem. Wielki Dakar poraza iloscia bezdomych i kalekich ludzi, szczegolnie wieczorem robi to potworne wrazenie. Dziesiatki tysiecy ludzi rozklada sie wowczas na chodnikach... swoje obozowiska 'rozbijaja' cale rodziny - najczesciej z kilkorgiem dzieci:( Jest to o tyle zadziwiajace, ze w Afryce powszechne jest przygarnianie przez lepiej usytuowanych czlonkow rodzin tych bieddniejszych. W calej Gambii, ktora jest ubozszym krajem niz Senegal, bezdomnosc wlasciwie nie istnieje. Oczywiscie, wielu z tych koczujacych na ulicach Dakaru, to emigranci z innych afrykanskich krajow, nie majacy tutaj bliskich, ale wiekszosc stanowia Senegalczycy, ktorym nie powiodlo sie w tym 'rajskim miescie' lub nie udalo sie przedostac do wymarzonej Europy, i ktorym dalecy krewni nie chca zapewnic dachu nad glowa. Ciekawe czy Gambie w przyszlosci tez zaleje fala bezdomnych?



Jul 31, 2013 08:00 PM 01.08.2013 (cz. III): Sant Louis - perelka architektury kolonialnej

Na dworcu bierzemy taxi (1tys. CFA) i jedziemy do wybranego z przewodnika hostelu - Auberge La Louisiane. Stara czesc miasta, wpisana na liste UNESCO, lezy na wyspie w ujsciu rzeki Senegal do Atlantyku. Do tej czesci miasta prowadzi Most Faideherbe - majstersztyk francuskich inzynierow, zbudowany w 1897r. Jego dlugosc wynosi 507m, a fragment jest obrotowy, dzieki czemu rzeka nadal jest zeglowna. Juz z dala widac ten symbol miasta, szczegolnie ze jest pieknie oswietlony, a juz zapadl zmrok. Nasza oberza lezy na polnocnym skrawku wyspy w odrestaurowanym przez francuska rodzine domu z czasow kolonialnych, jej niebywalym atutem jest polozenie... tuz przy samym nabrzezu rzeki. Pokoje sa urzadzane przyjemnie, choc bardzo skromnie. Ostateczna cena (po malych negocjacjach) to 21tys. CFA/pokoj, z wliczonym sniadaniem. Po szybkiej kapieli idziemy na kolacje do hotelowej restauracji ulokowanej na nabrzezu, gdzie skromna barierka dzieli nas od ciemnej kipieli. Kolacja na tym tarasie smakuje wybornie.
Pozniej ruszamy jeszcze na spacer po miescie, jest przyjemnie rzesko. Leonka interesuje szczegolnie most, spacer po ktorym robi niezwykle wrazenie, szczegolnie ze jest on pieknie odrestaurowany. Dzien konczymy w hotelowej knajpce 'de la Poste', w ktorym w pokoju 219 nocowal pionier poczty lotniczej Jean Mermoz, podczas swoich niebywalych lotow przez Atlantyk z Europy do Ameryki Poludniowej (szczegolnie do Natal) z miedzyladowaniem wlasnie w Sant Louis. Na Leonka magia tego miejsca dziala niezwykle silnie... Ale naprawde czuc tutaj powiew niebywalej historii, szczegolnie ze miejsce to zachowalo urok czasow kolonialnych... i nawet bez przymykania oczu, gdy tylko w hotelowych drzwiach ktos sie pojawia, mimowolnie sprawdzamy, czy to nie wychodzi Jean Mermoz w swoim uniformie, gotowy do kolejnego rekordowego lotu...



Jul 31, 2013 08:00 PM 01.08.2013 (cz. II): W drodze do Sant Louis

Zaczynamy spacer od lekkiego sniadania i kawy w kafejce, ktora niczym nie rozni sie od tych jakie znamy... Pozniej ruszamy na jeden z bazarow, choc wlasciwie zakupy mozna zrobic nie ruszajac sie zbytnio - handel kwitnie na kazdym wolnym skrawku, a do tego dochodza niezliczone tlumy obnosnych sprzedawcow, majacych w ofercie roznosci. Czesto skladaja nam irracjonalne propozycje, na przyklad zakup mosieznego zelazka na dusze lub kupno monstrualnego, 'przenosnego' wiatraka...Wierni sa chyba zasadzie: trzeba probowac, a noz trafi sie wariat.... Po zakupach malych pamiatek, zaopatrujemy sie jeszcze w prowiant na podroz - od ulicznej kucharki kupujemy, wyprobowane juz wczoraj, drobne przekaski - male pierozki nadziewane kapusta, miniaturowe a'la sajgonki, kokosowe ciasteczka i male racuchy. Jeszcze kilka fotek i idziemy po bagaz. Lapiemy taksowke (1,5tys. CFA) i jedziemy na dworzec Gare Routiere Pompiers. Tam szybko lapiemy 'sept place' do Saint-Louis i jako, ze jestesmy ostatnimi pasazerami do kompletu zaraz ruszamy (cena 5tys. CFA/miejsce + 1tys. CFA/bagaz). Alternatywa jest podroz minibusem, nazywanym tutaj 'Ndiaga Ndiaye' (3tys. CFA/miejsce), ale poniewaz zabiera okolo 20-tu pasazerow, to czas oczekiwania na wyjazd jest dluzszy, sama podroz zreszta takze, a na dodatek jest mniej bezpieczna:( Wyjazd troche sie opoznia, gdyz zapakowanie bagazu na dach zajmuje okolo godziny. Jest to misterna, kilkupoziomowa konstrukcja na dachu osobowego Peugeota 504. Ruszamy... jest 14:45. Dakar jest calkowicie zakorkowany, wyjazd z miasta zajmuje dobre 1,5h. Slonce prazy bezlitosnie. W momentach gdy samochod staje na dluzsza chwile, temperatura w tej 'puszce' zapewne dochodzi do 50 stopni. Siedzimy na tylnych siedzeniach, gdzie miejsca jest najmniej. Pozostali towarzysze naszej podrozy to miejscowi, obok nas siedzi dryblas (bite 2m), wygiety w nienaturalny sposob. Jedzie i nie narzeka, wiec mi tez nie wypada... Leo, poza banalnym stwierdzeniem: 'Ale goraco!', rowniez nie narzeka, nie jeka...wiekszosc podrozy przysypia, od czasu, do czasu pytajac: 'Tato, jak myslisz, dlugo jeszcze?'. To urodzony PODROZNIK! Po drodze widac wyrazna zmiane... krajobraz staje sie bardziej stepowy, momentami pustynny. Do Sant-Louis dojezdzamy dokladnie po 5h podrozy. Czas niezbyt oszalamiajacy zwazywszy, ze to tylko jakies 120km.



Jul 30, 2013 08:00 PM 31.07.2013: Ile de Goree

Chwile po 9-ej ruszamy na ulice Dakaru. Jedno z pierwszych zdan Leonka brzmi: 'Tato! to normalne miasto'! Dobrze ono opisuje roznice pomiedzy tym co widzielismy dotychczas... tutaj jest cywilizowany swiat... Czy ciekawszy? Raczej nie, ale duzo prostszy - wyplata pieniedzy jest banalnie prosta... bankomaty na kazdym rogu, nie ma o czym pisac... Po malym sniadaniu ruszamy na zwiedzanie miasta. Jestesmy w dzielnicy Plateau. Ogladamy palac prezydencki, plac Niepodleglosci i glowne ulice Dakaru. Samochody sa zaparkowane na chodnikach, trudno sie idzie, do tego halas i smrod spalin... Po trzech godzinach postanawiamy uciec stad... wybieramy sie na wysepke Ile de Goree. Tam nie ma ani jednego auta, nie ma nawet grama asfaltu... Idziemy do przystani promowej i po kilkunastu minutach siedzimy na promie (5,2tys. CFA/doroslego + 2,7tys. CFA/dziecko bile w dwie strony). Po 20minutach jestesmy na wysepce. Juz z daleka nam sie podoba. Czesc brzegu to wysoki, niedostepny klif, za to druga strona lagodnie schodzi do oceanu. Widac tez piekna zabudowe, forteca z jednej strony i ruiny zamku z drugiej; malutka, wcisnieta w kamienisty brzeg plaza. Bajka. Leo oczywiscie nie odpuszcza takich okazji... nasz pobyt zaczynamy od cudownej kapieli... piasek na plazy jest dosc gruby, za to woda idealnie czysta... jest cudnie! Pozniej nadchodzi pora obiadowa, siadamy w lokalnej knajpce na nabrzezu - ja zamawiam pieczona dorade, a Leo talerz ryzu z keczupem... mi calosci dopelnia zimne, lokalne piwo:) Pozniej ruszamy na zwiedzanie wyspy i uwierzcie - robi niezwykle wrazenie. Droge do zamku ukochali miejscowi artysci, sprzedajacy piekne obrazy, malowane we wspolczesnym, afrykanskim stylu... na szcycie gory, gdzie kiedys stal zamek, sa pozostalosci fortyfikacji wojskowych, m.in. ogromne dziala o zasiego do 1,5tys. km zbudowane przez Anglikow z czasow II-ej wojny swiatowej. Jest to takze siedziba wyznawcow Baye Fall - bractwa islamskiego, ktorego zalozycielom przypisuje sie mistycyzm, i ktore jest bardzo tutaj popularne... w wielu miejscach mozna zobaczyc podobizny tych marabutow. Historia wyspy tez jest niezwykla, niestety w wiekszosci zwiazana z czarna karta historii Afrytki - handlem niewolnikami... wyspa byla w swojej historii kolonia duzej ilosci krajow europejskich - ere kolonializmu zaczeli Portugalczycy, a zakonczyli Francuzi. Na koniec znow idziemy na plaze, a wyspe opuszczamy sporo po zachodzie slonca, jednym z ostatnich promow. Ale tak naprawde, z tej wyspy nie chce sie wyjezdzac wcale! Konczymy dzien kolacja w Dakarze, nieopodal naszego hotelu. Dobrej nocy!



Jul 29, 2013 08:00 PM 30.07.2013 (cz. I): Wassu Stone Circles - miejsce, gdzie UNESCO rwie sobie wlosy z glowy!?

Pobudka, szybkie pakowanie i okolo 8:30 idziemy na prom. Przeprawiamy sie na polnocny przeg rzeki i probujemy zlapac transport do Wassu. Jedna 'bush taxi' czeka, ale jest na razie pusta. Jednak decydujemy sie i czekamy. Zbiera sie kilka osob, ale podjezdza inny minibus i zaczyna sie straszna awantura miedzy kierowcami. Ten z naszego busa przegania w koncu tego drugiego, ale czesc podroznych staje w jego obronie. Klotnia trwa dobre kilkanascie minut, pasazerowie wysiadaja i pakuja sie ponownie kilka razy i nieziemssko dra sie... skutek nasz kierowca nigdzie nie pojedzie! Przy okazji zamieszania o maly wlos nie potraca ludzi, a ja zdejmujac bagaz z dachu, jestem zmuszony zeskakiwac z jadacego samochodu... Uff. Idziemy za wszystkimi ludzmi za posterunek kontrolny (okolo 1km). Tam czekamy z innymi. Po chwili podjezdza przegoniony wczesniej kierowca i ruszamy. Do Wassu dojezdzamy w jakies 30 minut. Placimy 50D. Wysiadamy w srodku wioski i dopytujemy sie o miejscowy zabytek - kamienne, megalityczne kregi - obiekt wpisany na liste UNESCO. Miejsce to swiadczy, ze juz ponad 1,5tys. lat temu istniala tu dosc rozwinieta cywilizacja. Ale niewiele wiadomo kto postawil te kregi i w jakim celu. Bagaz zostawiamy w sklepie przy glownej ulicy, a na miejsce prowadzi nas kilkunastoletnia dziewczyna. Okazuje sie, ze jest to bardzo blisko, dochodzimy tam w 5 minut. Miejsce jest z jednej strony otoczone murkiem, z drugiej tylko drutem... Wstep kosztuje 50D, Leo nie placi. Na miejscu jest male muzeum, ale w stanie raczej oplakanym, jednak co nie co mozna sie tam dowiedziec. Kregow jest kilka, kazdy sklada sie z kilkunastu kamieni o roznej wysokosci, najwyzsze maja prawie 3m wysokosci. Bylo prawdopodobnie to jakies rytualne miejsce, pod kregami znaleziono szczatki ludzkie wraz z roznymi artefaktami z zelaza, brazu oraz ceramike. Ciekawe miejsce, ale az serce peka widzac jak popada w ruine, miejscowy stroz zrobil sobie pomiedzy kregami poletko uprawne:(



Jul 29, 2013 08:00 PM 30.07.2013 (cz. II): Welcome in Senegal

Po powrocie do miasteczka, ruszamy 'gelli-gellis' do Farafenni (placimy 170D). Dwie i pol godziny mijaja dosc szybko. Leo troche przysypia. Farafenni juz troszke poznalismy, wiec wiemy gdzie isc. Kupujemy napoje (za ktore placimy jakas kosmiczna cene) oraz french bread (bagietka, 6D). Stawiamy sie na postoju 'sept place' i po dluzszych negocjacjach zabieramy sie jedna z nich do granicy (to tylko jakies 6km, placimy wszystkiego 25D). Granice przekraczamy pieszo. Na granicy gambijskiej idzie dosc gladko i bez zadnych oplat, ale straznik ostrzega, ze w Senegalu sa nowe wizy. Pieczatki wbite, wiec opuszczamy Gambie... Dochodzimy do punktu granicznego Keur Ayip (po stronie enegalskiej) i wszystko wyjasnia sie... nie ma szans na przekroczenie granicy bez wizy (wczesniej bylo to mozliwe). Nowe wizy obowiazuja od 1 lipca, sa 'biometryczne' (tylko foto) i obowiazuja mieszkancow calej Europy (ponoc lacznie z Francja) - kosztuja 50€. Mozna placic tylko we frankach CFA. Straznicy sa pomocni i mowia po angielsku. Musimy wymienic pieniadze, potrzebujemy 65tys. CFA. Kurs wymiany niestety jest marny, ale jesli chcemy jechac dalej, to musimy wymienic. Franki mamy, teraz czas na wizy... i tu zaczyna sie niezly kosmos. Pogranicznicy nie umieja obslugi programu... Wystawienie dwoch wiz zajmuje 2h, z czego spora czesc to moja robota. Ostatecznie okazuje sie, ze mamy blednie wydrukowane numery wiz... miejmy nadzieje, ze nie bedzie z tym w przyszlosci problemu. Na koniec straznicy ciesza sie razem z nami, ze udalo sie:) Teraz tylko pieczatki, wpis do kajetu i mozemy eksplorowac Senegal!



Jul 29, 2013 08:00 PM 30.07.2013 (cz. III): Droga do Dakaru...

Pogranicznik zalatwia nam jeszcze transport - motorem ruszamy do pobliskiego miasteczka na dworzec. Tam po dlugich dyskusjach (trudno sie tu dogadac) decydujemy sie na 'sept place', ale niestety, lacznie z nami jest dopiero trzech pasazerow, wiec musimy czekac... choc jest juz pozno, bo chwile po 17-ej. Oczekiwanie 'umilaja' nam tabuny dzieci, czesc z nich sprzedaje roznosci - mango, gotowane jajka, orzeszki, daktyle, itd. Inne natomiast sa tu dla zabicia czasu, oczywiscie nasz aparat fotograficzny tutaj tez dostarcza wiele rozrywki. Po dobrej godzinie pojawia sie dwojka Hiszpanow i Senegalczyk. Wiec jest juz prawie komplet:) W koncu postanawiamy, ze na ostatni 'bilet' zrzucimy sie wszyscy (regularna cena za miejsce: 5,5tys. CFA + 1tys. za bagaz). Ruszamy chwile przed 19-ta. Jedziemy droga o dumnie brzmiacej nazwie 'Trans -Gambia Hwy', ale az do Kaolack (75km) droga jest bardzo dziurawa i kierowca czesto jedzie bokiem po szutrowej drodze, ale podroz mija nad wyraz spokojnie. Senegalczyk podaje nam namiar na hotel w Dakarze, z przystepna cena i w dobrej lokalizacji (a ceny noclegow w Dakarze sa europejskie, zaczynaja sie od jakichs 100-150PLN/noc). Chwile przed polnoca jestesmy w Dakarze, szybko przesiadamy sie do taksowki (1,5tys. CFA) i po niespelna 10 minutach jestesmy pod hotelem. Ale okazuje sie, ze to nie to miejsce, taksowkarz przywiozl nas do 'Hotel du Plateau', a my szukamy 'Hoberge du plateau'. Ale to tylko trzy przecznice dalej, wiec pieszo idziemy na miejsce. Pierwsze wrazenia z Dakaru - w porownaniu z Gambia (np. Banjul), to inny swiat - na ulicach spia bezdomni, mijamy sklepy z wystawami i restaurace w europejskim stylu... W hotelu decydujemy sie szybko, bo jest juz chwila po polnocy (cena rzeczywiscie niezla - 15,8 tys. CFA/pokoj). Nie odstrasza nas nawet biegnacy, po korytarzu karaluch. Bierzemy szybki prysznic i kladziemy sie spac. Dakar czeka!



Jul 28, 2013 08:00 PM 29.07.2013 (cz. I): Harce nad rzeka Gambia

Dzisiejszej nocy wiatrak milczy jak zaklety - brak pradu:( Dobrze, ze przynajmniej dla Leonka, nie stanowi to wiekszego problemu. Wczoraj zalatwilismy sobie na dzisiejszy poranek wyprawe lodzia po rzece (1300D/lodz), wiec zaraz ruszamy. Szybka toaleta i okolo 8-ej jestesmy juz na wodzie. Plyniemy oczywiscie sami, zreszta obecnie na calej wyspie jestesmy chyba jedynymi turystami. Jako przewodnik, plynie z nami friend z kampu, z ktorym Leo spedza kazda wolna chwile, glownie grajac w bilarda. Na wodzie wiaterek milo wieje, plyniemy w dol rzeki. Widzimy sporo malp, pawiany, mnostwo ptakow, jaszurki i hipopotamy. Niestety do tych ostatnich, mozemy podplynac najblizej na jakies 100m, blizej jest to zbyt niebezpieczne. Na wyspe wracamy po okolo 4h i pedzimy nad rzeke. Za kazdym razem, gdy idziemy przez miasto za nami ciagnie jakis tuzin dzieci, kazde chce nas dotknac, zagadac... powoli przyzwyczajamy sie. Nad rzeka jest to samo, kapie sie z nami mnostwo miejscowych. Leo caly czas jest w centrum zainteresowania. Wszyscy (dziewczyny tez przychodza) przescigaja sie w wodnych sztuczkach, Leos upodobal sobie skoki z pomostu i konaru drzewa, na ktory pomagaja mu wejsc prawie wszyscy kapiacy sie. Spedzamy tu mnostwo czasu. Wracamy do campu, ja ide na zwiedzanie miasta, a Leo zostaje z friendem na partyjke bilarda. Po moim powrocie chlopaki z hotelu czestuja nas smazonym ryzem z jakimis przyprawami - wcale niezla potrawka. Oczywiscie jestesmy tutaj jedynymi goscmi. Pozniej znow wracamy nad rzeke. Leonka friend idzie z nami. Dzis mamy dzien relaksu:) Wieczorem kolacje jemy w tym samym barze co wczoraj. Pozniej czekamy w hotelu... na wlaczenie pradu, ale niestety dzis trzeba polozyc sie spac bez szumu cudownego wiatraka... Upal w pokoju niemilosierny, wydaje sie, ze zaraz czlowiek rozpusci sie w tej wilgoci. Okolo 2-ej w nocy wlaczaja prad i udaje sie mi podladowac baterie w aparacie.

Page: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10

Publish your own story!


  Terms and Conditions    Privacy Policy    Press    Contact    Impressum
  © 2002 - 2024 Findix Technologies GmbH Germany    Travel Portal Version: 4.2.8